Rano pojechaliśmy na śniadanie do rodziny Josefiny, zjeść los tamales, które zostały z wczoraj.
Po południu miałem jechać do Guanajuato, ale okazało się, ze rodzina Simona jedzie ze mną :) Zrobiło mi się bardzo przyjemnie, bo nie będę musiał jechać sam.
Wsiedliśmy w 7 osób w dwa samochody i ruszyliśmy w drogę.
Trasa.
Droga zajęła nam trochę ponad 2h, jadąc po autostradach płatnych (trzykrotnie!) zapłaciliśmy za samochód osobowy po 86, 92 i 22 pesos (przecież to absurd!). Porozglądałem się na lewo i prawo, widoki bardzo ciekawe: co jakiś czas pasały się krowy, teren ogólnie zielony, drzewa kurduplaste, do maksymalnie 2 metrów, no i kaktusy :) Wzgórza robiły wrażenie, wyglądały jak góry, które ktoś nożem na pewnej wysokości obciął i zostawił na pastwę kaktusów, które po sam "szczyt" porastają stoki.
W końću dojechaliśmy do Guanajuato.
Guanajuato.
To miasteczko górnicze, które rośnie pomiędzy górkami na wysokości niecałych 2100 m n.p.m. Aktualnie ma ok. 140 000 mieszkańców. Ze starych tuneli wydobywczych (wydobywano głównie platynę), zrobiono tunele drogowe (mądrze pomyślane). Większość domów mieszkalnych jest pomalowana w pastelowe kolory.
(c.d.n. - muszę wsiąść do autobusu - kierunek Guadalajara!)
Simón preferuje turystykę "zewnętrzną", tak jak ja. Dużo bardziej lubię chodzić po uliczkach, usiąść w kawiarni i popatrzeć spokojnie na to, co dzieje się wokoło, a nie biegać od muzeum do muzeum.
Obeszliśmy najważniejsze miejsca Guanajuato, odwiedziliśmy czające się przy wielu zakrętach małe placyki z fontannami, kawiarniami i restauracjami, a także sprzedawcami wszelkich różności (na przykład spałaszowaliśmy chicharrón con salsa - czyli suszoną skórę wieprza w specjalnie do tego dania przygotowanym sosem roja z wieloma przyprawami - muszę przyznać, że mi smakowało).
Widzieliśmy też z zewnątrz Mercado Hidalgo, który pierwotnie został zaprojektowany we Francji przez Gustawa Eiffela, a na począku XX wieku konstrukcję przeniesiono do Guanajuato i zmieniono w halę targową (wnętrze przypomina halę targową we Wrocławiu).
Dotarliśmy także do Plaza de jardin, gdzie na trójkątnym placyku znajduje się dużo ławek, restauracji, a na zewnątrz rosną odpowiednio przycięte drzewa, których korony wyglądają razem jak jedna całość. Po tym placyku, jak usłyszałem, spacerują osobno panie - w jednym kierunku - oraz panowie - w drugim. Jeśli któraś pani spodoba się panu, i vice versa, po zaproszeniu ze strony pana siadają na ławce i zaczynają rozmawiać, potem... itp. itd... Jako, że zgłodnieliśmy, weszliśmy do restauracji Casa Valadez na obiad. Jak mogłem się spodziewać, ceny wprost proporcjonalne do bliskości centrum turystycznego (a byliśmy w samym sercu miasta), Vis a vis Teatro Juarez.
Wystrój.
W środku było całkiem przyjemnie, kelnerzy obskakujący klientów zewsząd jak pszczoły. Szybkość obsługi może nie ekspresowa, ale wolna też nie. Niezbyt nastrojowo, ale nic nie przeszkadzało.
Przystawki.
Na początek podano małe bułeczki i trzy sosy: pokrojone warzywa w oliwie (cebula, pietruszka, pomidory, rzodkiewki itd.), sos majonezowo-musztardowy (lekko pikantny) oraz salsa roja (ale nie pikantna).
Napoje.
Zamówiliśmy dwie agua de sabor (guayaba i ananas). Piłem sok ananasowy, ale był przepyszny. Na górze jeszcze unosiła się piana.
Dania główne.
Ja zamówiłem Sopa Azteza. Jest to zupa-krem z jitomates (czerwone pomidory), do której podaje się również świeże dodatki, jak:
- tostada, czyli coś między chipsami a tortillą, chrupiące,
- crema, czyli śmietana,
- aguacate w kawałkach,
- chile chipotle w cienkich paskach, suszone,
- tarty żółty ser, który pod wpływem temperatury zupy rozpływał się na wszystkie strony i ciągnął,
Zupa była przepyszna, mogłem tylko nie dodawać zbyt dużo śmietany, bo za bardzo niszczyła smak pomidorów. No, i jak przewidywałem, prawie nasyciłem się tą zupą.
Inni zamówili enchiladas z sałatką, kurczaka w pieczarkach oraz inne, natomiast porcje były tak duże, że wszyscy, oprócz mnie, zostawili niepuste talerze.
Podczas posiłku mogliśmy oglądać transmisję meksykańskiej ligi futbolu, na zewnątrz natomiast, na schodach Teatro Juarez, siedzieli widzowie spektaklu tworzonego przez clowna, który zaczepiał wszystkich przechodzących obok i robił sobie z nich żarty (z siebie też). Żarty żartami, ale publiczność biła dość gromkie brawa.
Dalsze zwiedzanie.
Po nasyceniu żołądków (dobrze, że wybrałem tylko zupę, była bardzo sycąca) udaliśmy się poszukać dla mnie noclegu (była możliwość, że Simón z rodziną zostaną na noc w Guanajuato, ale potem się rozmyślili - cóż, podróżowanie w 6 osób plus guerito nie jest tanie - Simón nie pozwolił mi płacić za nic - tacy są już Meksykanie, że jak zapraszają, to płacą za wszystko - jak przyjadą do Polski, będzie czas na odwdzięczenie się:).
Można znaleźć pokój za 500 pesos i wzwyż, ale to nie sztuka. Zahaczyliśmy o hostel (tu hostele mają też drugą nazwę, POSADA) przy jednej z głównych ulic. Tu cena za pokój 2-osobowy z łóżkiem małżeńskim 250 pesos, a dla jednej osoby 150 pesos (ten sam pokój). Usatysfakcjonowany taką ceną (dzień wcześniej szukałem tanich noclegów w guanajuato i najniższą ceną, jaką znalazłem, było właśnie 150 pesos), poszliśmy dalej zwiedzać. Zapomnieliśmy sprawdzić, jak wygląda pokój...
Kolejnym punktem wycieczki - spaceru był spichlerz, w którym hiszpanie w czasach kolonialnych przechowywali zboże. Podczas rewolucji jeden śmiałek - Pípila - podpalił zapasy Hiszpanów, by łatwiej było ich przepędzić. Na jego cześć wybudowano na wzgórzu monument. Stamtąd też podobno jest wspaniały widok na całe miasto - ale to opowieść na kolejny dzień. Wracając do spichlerza, kolejną istotną informacją na jego temat jest to, że głowy czterech rewolucjonistów (Hidalgo, Allende, Jimenez, Aldama), zwanych też mężami stanu, zawisły na czterech narożnikach spichlerza ku przestrodze innym. Tu odpoczęliśmy trochę i obejrzeliśmy zachód Słońca, po czym skierowaliśmy się z powrotem. Natrafiliśmy na kiermasz książek, ale nie to zwróciło naszą uwagę. Elvia zauważyła, że nieopodal odbywa się koncert Estudiantiny, czyli studencki przegląd piosenki w stylu mariachis oraz serenady. Usiedliśmy na specjalnie na tę okazję przygotowanych trybunach i daliśmy się ponieść muzyce i żartom prezentowanym przez ubranych w fikuśne stroje (mógłbym porównać te stroje do średniowiecznych żaczych ubrań, gdybym tylko znał się na historii) studentów i ich profesorów. Grali naprawdę bardzo ładnie; udało mi się nagrać parę utworów.
Trochę zaczęło mi się palić pod nogami: miałem zostać sam w Guanajuato, a nie miałem jeszcze zarezerwowanego pokoju w hotelu. Po koncercie więc zawróciliśmy i skierowaliśmy się do z góry upatrzonego hostelu. Pokoje nadal były wolne, poprosiłem więc o prezentację wnętrza. Co tu mówić, pokój był dość obskurny, ze ścian odchodził tynk, ogólnie średnio. Ale: czysto - jest. Łazienka - jest. Prysznic - jest. Nawet telewizor dali. Więc skoro nie jestem wybredny, zgodziłem się na pokój. Musiałem się wyprowadzić do godziny 13 dnia następnego, ale mogłem zostawić walizkę na przechowanie. Poza tym mogłem wrócić o dowolnej porze, choć po 12 w nocy zamykali drzwi i musiałbym pukać.
Zapłaciłem pani za nocleg w pokoju nr 9 na parterze, dostałem czysty ręcznik, mydełko o zapachu różanym oraz papier toaletowy. Zostało tylko przynieść walizkę, odpocząć chwilę i w miasto!
Poszliśmy na parking, na którym wcześniej zostawiliśmy auta, zapłaciliśmy za postój (7h, po 11 pesos/h) i pojechaliśmy pod hostel. Tam się pożegnałem ze wszystkimi i poszedłem do pokoju.
Włączyłem telewizor (jakiś program o muzykach meksykańskich, potem reklamy rodem z telezakupów - nie chciało mi się przełączać kanału; brakowało pilota ;), szum telewizora był tak usypiający... obudziłem się o 2 rano, rozebrałem i położyłem spać. Cóż, spodziewałem się takiego przebiegu wydarzeń.