Poszliśmy na sniadanie ok. 0830, niestety jadłodajnia była prawie pełna i musiałem trochę postac zanim zwolnilo sie miejsce obok Gosi. Zjedliśmy po 2 tosty i po jajku, ulubiona kawa i wróciliśmy do pokoju sie wymeldowac. Planowaliśmy sie wczoraj, wiec sprawnie tuz przed 10 oddaliśmy pożyczony czajnik do herbaty i kartę do pokoju. Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na przystanek autobusowy, by pojechac do świątyni Kinkaku-ji - zlotym zameczkiem polozonym nad jeziorkiem.
Do autobusu wsiada sie tylnymi drzwiami, wysiada z przodu płacąc w automacie przy kierowcy. Mozna w nim takze rozmienic pieniądze. Obliczona kwotę wrzuca sie do otworu, automat bez problemu rozdziela i liczy wrzucony bilon.
Po opuszczeniu autobusu poszliśmy w kierunku zabytky, po drodze zahaczajac o sklep z pamiątkami. Tam mila sprzedawczyni wyrwala mi z ręki pudelko z nawet nie wiem czym z reki, mamrocac cos pod nosem. Niczym nie zrazony takze przeklalem pod nosem i po chwili poszliśmy dalej.
Do kompleksu świątyni szło sie ubitym duktem, po jednej stronie był mały lasek, pośród drzew rósł mech, a korzenie drzew wystawaly obficie tworząc bujna platanine niczym japońska hiragana.
Wokół nas były całkiem duże tłumy głównie japońskich turystów, szkolnych wycieczek dzieci w mundurkach (anime z dziewczynami w podkolanowkach i miniowce oraz chlopcow w marynarkach to nie jest tylko wymysł wyobraźni artystów). Budynek nad jeziorem faktycznie mienil sie złotem, robiac na nas wrażenie. Udało nam się zrobić pare fotek, próbując uniknąć w kadrze osób trzecich, ale łatwo nie bylo. Całość zwiedziliśmy w przeciągu godziny, a po wyjsciu dojedlismy kupione wczoraj sushi. Wracając autobusem jakiś miły chłopak powiedział nam, ze mozemy kupić bilet dzienny, podziekowalismy mu za pomoc, jako, ze w ciagu kolejnych 30 minut mieliśmy opuścić Kyoto.
Wróciliśmy do hotelu, zabraliśmy walizki, soli, herbata (matcha z torebki; dla purystów: tak, Japończycy taka pija) i na dworzec.
Na dworcu głównym przeszliśmy na peron w kierunku do Nary i stanęliśmy w kolejce do przedziału: ludzi bylo sporo. Po paru minutach przyjechał pociąg i zajęliśmy miejsca. Po 45 minutach byliśmy na dworcu w Nara, jeszcze tylko 15 minut z walizkami i bedziemy w hostelu.
Szybko sie zakwaterowalismy i ruszyliśmy do pobliskiego parku, gdzie jest duzo muzeów, starych, drewnianym bram i świątynia Todai-ji z Budda o wysokości ok. 15m. Po parku biegaja wolno daniele, wszędzie są tablice ostrzegajace o tym, ze mogą zaatakować, kopnąć, zabrać rzeczy osobiste itp. Na jezdni takze są ostrzeżenia.
Japonia to najwyraźniej bardzo czysty i zadbany kraj, nie ma śmieci i kup na ulicach i chodnikach (psów w Japonii ja nie widziałem, Gosia jednego; takze prawie nie ma koszy na śmieci), ale tu, gdzie daniele - posłańcy Boga, mogą swobodnie zaczepiac turystów, robić sobie z nimi zdjęcia i otrzymywać specjalnie dla nich wyrabiane okrągłe wafelki - trzeba patrzeć pod nogi, by nie wejsc w bobki.
Nie zostało nam wiele czasu do zmroku, wiec próbujemy obejść co sie da; reszta rano. Cykam fotki bramy, a tu widzę, ze Gosia siluje sie z Danielem, który porwał sie jej do mapy. Po krótkiej utarczce zwierz urwał czwarta część mapy i zjadł ze smakiem. Nic to, weźmiemy druga z hostelu. Przechodzimy przez bramę o wysokości chyba z 20m, szerokości 30m i głębokości o 10. Po lewej i prawej stronie drewnianej konstrukcji od wewnętrznej strony stoi drewniany posag samuraja a bojowej pozór. Same ich dłonie maja chyba z metr dlugosci.
Nagle czuje, ze ktos dobiera mi sie do plecaka, odwracam sie i patrzę, a inny daniel próbuje, czy moj plecak sie nadaje do konsumpcji.
Dalej widzimy wysoki, drewniany mur, za ktorym widać świątynię z Budda, ale jest późno, wrócimy tu jutro.Romek ruszamy wzdłuż muru i zbaczamy w jedna z bocznych drożej, docieramy na wzgórze, gdzie jest kolejna drewniana świątynia. Prowadzi do niej szpaler kamiennych kapliczek, u góry zaś piękny widok na Nare i zachód Słońca.
Zmierzcha sie, wracamy zatem do centrum. Tam szukamy knajpy z jedzeniem. Od 2 dni zastanawiamy sie, zeby pójść do normalnej restauracji, zeby zobaczyć, czy tam jedzenie jest lepsze mimo 2-6 krotnie wyższych cen. Ale jeszcze nie dziś, trafiamy na knajpke, gdzie plastikowe imitacje dań na talerzach na wystawie wyglądają inaczej niż dotychczas jezone przez nas. Wchodzimy, otrzymujemy angielskie menu i czekamy na wolne miejsce przy stoliku. W ciągu 5 minut pojawia sie jeszcze w sumie z 10 osób, ale część ma rezerwacje i wchodzi przed nami. Po 10 minutach czekania siadamy przy stole i czekamy na zamówione podczas oczekiwania potrawy. Tym razem jest nie tylko smacznie ale i porcje sa ogromne. Gosi sie trochę nie zgadza zamowienie; okazuje sie, ze źle skojarzylismy rysunek jedzenia z opisem. Gosia je zatem zupę z cienkim makaronem soba, typowym dla Nart i 2 kawałki sushi. Ja natomiast oprócz schabowego na ryzu z jajkiem mam duza miskę udonu w galaretowatym bulionie.
Mocno najedzeni płacimy i wracamy do hotelu, po drodze zahaczajac o pare sklepów.
W pokoju odpoczywamy, ogrzewamy sie, oglądamy telewizję z krzaczkami, które nic a nic nie chcą sie zamienić w zrozumiale słowa, lepiej nie jest z językiem mowionym:)
nic dziwnego, w końcu hiragana ma ponad 40 symboli, katakana ponad 70, a kenji ponad 2000.
Czas zregenerować siły, jutro Nagoya:)