Geoblog.pl    noufany    Podróże    rumbo a Mexico    Teotihuacán
Zwiń mapę
2009
20
wrz

Teotihuacán

 
Meksyk
Meksyk, Teotihuacán
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10689 km
 
Rano wstałem przed 6, umyłem się i nasmarowałem kremem z filtrem 25, miałem zamówioną zaprzyjaźnioną taksówkę, która miała mnie zabrać na dworzec autobusowy C.A.Pu. Niestety taksówkarz nie dotarł, więc musiałem złapać inną. Na szczęście już o tej porze jest ich mnóstwo, co parędziesiąt sekund jedzie jakaś, więc zatrzymałem pierwszą lepszą. Facet chciał 70 pesos, nie chciał opuścić do 50, więc złapałem inną. Zgodziłem się na 60 pesos i pojechaliśmy. Mama Nancy, która przy okazji mojego wyjścia obudziła się, powiedziała kierowcy, by nie żałował gazu. Faktycznie facet wziął to sobie do serca. Ale nie wiem ile dokładnie jechał, bo miał zepsuty licznik (skąd ja to znam...? ;). O Godzinie 0645 byłem już na dworcu i kupiłem bilet w obie strony do Teotihuacán, trasa wycieczkowa, cena 280 pesos, dostałem folderek informacyjny, bilet (byłem jedynym, a jak się później okazało - pierwszym - klientem na tę trasę). Zadowolony poszedłem do bankomatu Santander, który poinformował mnie, że prowizja jest 7 pesos (oprócz mojej BZWBK - 1,5 USD). Poprosiłem o pieniądze i czekam. Po paru minutach bankomat oddał mi kartę i się zrestartował. Super. Poczekałem jeszcze trochę ("Please choose which version of Windows to load...") i poszedłem do kolejnego bankomatu (prawdopodobnie straconą kasą zajmę się później). Planowany wyjazd miał być nie o 7 (jak na stronie internetowej i we wszelkich informacjach), ale 15 minut później. Usiadłem w poczekalni i wsłuchiwałem się w zapowiedzi odjazdu, by nie przegapić autobusu. W międzyczasie przez automatycznie otwierane drzwi przeciągał wózek z dwoma dużymi koszami z bułkami jeden pan, który już dobrze opanowaną techniką przejechał... nie, jednak się nie zmieścił :) Mała poprawka i przejechał.
Z powodu małej ilości osób chętnych zwiedzić Teotihuacán, duży autokar zmieniono na bus na 15 osób - dobra wg mnie oszczędność.

Droga do piramid.
Tuż za miastem, po lewej stronie, przepięknie prezentował się wulkan Popocatépetl; u samego otworu głównego powoli unosił się słup dymu, a trochę poniżej, niczym pierścień Saturna, wokoło rozpościerały się chmury. Niebo było błękitne, powietrze rześkie (wiem, bo przez całą drogę lekko uchylone okno wkurzało mnie niezmiernie, cały czas wiejąc na mnie; myślałem, że to nieszczelna uszczelka...grrr!), nawet puszczony Shrek 3 nie mógł mnie od tego widoku oderwać. Dopiero jak minęliśmy liczne w tej okolicy pagórki i wulkan znikł za nimi, oddałem się rozkoszy półsnu i oglądania filmu. Po niecałych 2 godzinach dotarliśmy na miejsce.

Sklep z pamiątkami.
Bus zatrzymał się tuż obok sklepu z pamiątkami, a jego pracownik zaprezentował nam parę ciekawostek. Pierwszą z nich były 2 pieski starożytnej rasy Xoloexcuintle (czyt. szoloeskuintle) o ciemnej skórze i prawie bez owłosienia, z cienkim ogonkiem. Wg mnie brzydkie :D
Później dowiedzieliśmy się, co można uzyskać z agawy. A są to:
pulque - po nacięciu korzenia, przez kolejne 3 miesiące otrzymuje się dwa razy dziennie po ok. 2l płynu, który fermentując tworzy pulque, czyli chyba najstarszy niedestylowany alkohol tych ziem,
włókno papierowe - można na nim pisać od razu, w dotyku przypomina plastik, można go uzyskać odrywając od wewnętrznej i zewnętrznej strony liścia agawy,
aloe vera - detergent znajdujący się tuż pod włóknem papierowym,
włókno (fibra) - przypominające nici do szycia,
igła - czarna, ostra i długa; ukłucie podobno boli bardzo i długo...
Pokazano nam też 5 typów obsydianu (tęczowy, złoty, zielony, niebieski oraz onyksowy)
Potem zostaliśmy zaproszeni do wnętrza, gdzie zostaliśmy poinformowani o tym, jak odróżnić oryginalne wyroby z obsydianu (oczywiście sklep i tylko on sprzedawał prawdziwy, certyfikowany obsydian). Ale sposób łatwy nie jest, bo autentyczność kazano nam stwierdzić na podstawie wagi. Później to samo usłyszeliśmy o platynie. Nie wspominam, że ceny oczywiście wysokie :)
Na koniec wycieczki mogliśmy spróbować pulque (dużo bardziej kwaśny i niedobry niż wersja z Choluli) i porównać z tequilą 36% (przyjemna w smaku, nie trzeba popijać :). Potem już tylko kupować. Jak większość, porozglądałem się trochę i wyszedłem na zewnątrz. Oprócz ceny wadą wyrobów z obsydianu była waga.

Wejście na tereny archeologiczne.
Do ruin można się dostać przez 5 wejść. Ruiny miasta rozciągają się z południa na północ (http://maps.google.pl/maps?f=q&source=s_q&hl=pl&geocode=&q=%C5%9Bwi%C4%85tynia+s%C5%82o%C5%84ca,+Teotihuacan,+,&sll=19.382126,-99.252291&sspn=0.02003 9,0.038581&ie=UTF8&ll=19.69387,-98.842149&spn=0.020001,0.038581&t=h&z=15). Całość łączy Calzada de los Muertos (Droga umarłych). Kierowca zatrzymał się przy wejściu 1 na południu i obiecał odebrać za 3,5 godziny po stronie północnej. Powiedział też, żebyśmy udawali wszyscy Meksykanów (ciekawe jak blada twarz może udawać tubylca ;) i schowali aparaty, by za nie nie płacić. Niestety musiałem zapłacić za wejście, zresztą parę osób też, bo sprawdzali dokumenty tożsamości (w niedziele tylko Meksykanie i rezydenci mają wejście za darmo, reszta płaci 51 pesos + 35 pesos za możliwość użycia nieprofesjonalnej kamery). Zapłaciłem za oba, przeszedłem bramkę i zacząłem zwiedzanie ("english?", "buy the guide" itd.). Cały teren archeologiczny jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Tu wskazówka dla odwiedzających względem sprzedawców zawsze autentycznych i "tanich" pamiątek. Nie dawać się zwieść, najlepiej nie zwracać uwagi na ich zaczepki i iść w swoją stronę, nie odwracać głowy, bo nie dadzą spokoju. Nie wdawać się w rozmowy, a jeśli już coś się spodoba, to porównać ceny u paru sprzedawców i potargować u tego, co ma najtaniej, spuści z ceny, a i tak zarobi. Na początku zwiedzania, po stronie południowej, mam wrażenie, że jest najdrożej. Dałem się nabrać na kupno figurek z obsydianu (opuścił 30% ceny), a potem się okazało, że im dalej na północ, tym większe figurki oferowano za tę samą cenę bądź mniejsze dużo taniej. Niech moja głupota będzie przestrogą dla innych ;)

Rozpoczynając od Cytadeli (la Ciudadela, na południu), powoli szedłem w kierunku świątyni Księżyca. Ruiny zajmują dość dużą powierzchnię, sama Calzada de los Muertos ma długość ponad 2 km. Cykając fotki tych niezwykłych budowli, tym bardziej, że pogoda dopisywała (było sucho i gorąco - chyba ponad 30 stopni Celsjusza), szybkość mojego poruszania się była iście żółwia, a czas płynął.
W ok. 1/4 Drogi Umarłych wsiadłem w "pociąg" na kołach, który za 10 pesos zawoził turystów do muzeum oddalonego o 800 metrów. Myślałem, że zaoszczędzę dzięki temu czas. Błąd! Ten "pociąg" omijał bardzo ciekawą część ruin i jechał wprost do świątyni Słońca(pośrodku Drogi), musiałem się potem cofać i nie zdążyłem w spokoju rozkoszować się widokiem. Pociąg zatrzymał się na parkingu przy jednym z wejść, tuż obok wielu straganów z pamiątkami (sprzedawali także sombrera za 10 pesos). Poszedłem do muzeum (przy wejściu pokazując bilet) i przeszedłem przez niego szybko, bo eksponaty były podobne do tych z Los Fuertes i Museo Amparo w Puebli, a czasu mało.
Piramida Słońca jest całkiem wysoka (aktualnie 63 metry, kiedyś, ze świątynią na samym szczycie 74), o podstawie 220 x 225 metrów. Jest (wg przewodnika) wielka jak Piramida Cheopsa, ale o ok. 70 metrów niższa. Nie jest to istotne, bo widok z góry robi wrażenie: na horyzoncie w praktycznie każdym kierunku są chmury leniwie przesuwające się nad szczytami gór, wszystkie ruiny widoczne jak na dłoni, ludzie jak mrówki, ludzi jak mrówków. Aż chciałoby się cofnąć o te 1300 lat i zobaczyć, jak ludzie żyli i zobaczyć to miasto w pełnej okazałości. Niestety, około roku 750 n.e. nastąpił z nieznanych bliżej przyczyn upadek miasta, z którego zostały tylko te ruiny.
Po zejściu z piramidy i starannym ominięciu dziesiątek sprzedawców pamiątek z obsydianu, platyny, koszulek oraz glinianych gwizdków naśladujących pisk orła oraz odgłos paszczowy jaguara (całkiem ciekawe "prychnięcie"), skierowałem się w stronę trochę mniejszej, lecz położonej wyżej Świątyni Księżyca (dzięki czemu wysokością dorównuje świątyni Słońca). Po lewej i prawej stronie mijałem mniejsze "piramidki", oraz odkryte niedawno malowidło jaguara. Jeszcze 300 metrów i wspinaczka do wysokości 2/3 świątyni, by zobaczyć panoramę na całe miasto oraz Drogę Umarłych. Widok wspaniały, a turystów co niemiara. Czasu było już mało i zapomniałem zwiedzić Palacio de Quetzalpapálotl. Zrobiłem tylko parę szybkich fotek i udałem się do busa.

Restaurante de Jaguar
Kierowca zawiózł nas na posiłek do pobliskiej restauracji, zapewne dobrze zaprzyjaźnionej i jak się można było domyślać, odpowiednio drogiej. Faktycznie przystawki jak zupa czy sandwiche z frytkami kosztowały po 50 pesos, a dania główne ok. 170-200. Było gorąco i bardzo głodny nie byłem, zadowoliłem się sopa teotihuacana (bulion z cebulą, pieczarkami i pokrojonymi w kostkę kawałkami nopalu, przyprawiony lekko ostro - całkiem dobre) i dwoma Coronami. To był bardzo dobry pomysł, nie ma to jak dobrze schłodzone piwko na pragnienie. Do jedzenia pięknie śpiewała nam pani Mariachi, za co dostała napiwek. Później kelnerzy przynieśli nam kolorowe pledy, butelkę tequili oraz sombrera używane przez los mariachis i zrobiliśmy sobie zdjęcia. Na koniec dostaliśmy rachunek. Nie musiałem się fatygować, by dać napiwek, bo sami sobie doliczyli 10%. Zapłaciliśmy i wsiedliśmy do busa, po czym udaliśmy się zwiedzić Ex Convento de San Agustín Acolman. to miał być ostatni punkt na trasie wycieczkowej.

Ex Convento de San Agustín Acolman.
Na zwiedzenie mieliśmy około pół godziny. Wejście po 37 pesos dla obcokrajowców nierezydentów, nie chciało mi się płacić za wejście, spodziewałem się, że nie będzie zbyt ciekawie. Jednak koleżanka Meksykanka powiedziała panu przy wejściu, że jesteśmy wszyscy razem Meksykanie i jestem z nimi. Pan zażądał jakiegoś dokumentu, ale powiedziałem, że nie mam żadnego przy sobie. Pan, ku mojemu zaskoczeniu, machnął ręką i powiedział, żebym wchodził. Fajnie!
Konwent nie był zbyt ciekawy, ale architektonicznie był całkiem miły dla oka. Zrobiłem parę fotek (bez flasha), musiałem co chwilę przyzwyczajać oczy oraz ustawienia ekspozycji raz to do cienia, raz do pełnego słońca. Nie wdawałem się w szczegóły opisów, przeszedłem szybko przez konwent i, już całkiem zmęczony od słońca i temperatury, wróciłem do busa.

Powrót.
W drodze powrotnej puścili "60 sekund", ale przespałem praktycznie całą drogę do Puebli. Na dworcu wysiadłem, pożegnałem się z nowymi znajomymi, po czym zacząłem się zastanawiać, jak wrócić do domu Nancy. Przypomniałem sobie "mniej więcej" jakie autobusy kursują obok jej domu i spróbowałem trasy z przesiadką. Wsiadłem do busa jadącego do Centro de convenciones de San Francisco. Pierwszy etap samodzielnego podróżowania zakończył się sukcesem. W międzyczasie poradziłem się Nancy, czym mam jechać do niej do domu. Wsiadłem w kolejny bus i tu niestety porażka (częściowa, bo wysiadłem niedaleko domu, o czym nie wiedziałem). Autobus pojechał inną niż znana mi trasa, a po konsultacji ze współpasażerką wysiadłem i zacząłem się cofać. Od pewnego czasu kropiło, ale teraz zaczęła się ulewa. Schroniłem się na przystanku, myśląc, jak wrócić do znanego odcinka trasy, ale musiałem odłożyć rozważania, by znaleźć taki punkt pod wiatą, w którym pada najmniej. Na ulicy w międzczasie zrobiło się niezłe bajoro, co stanowiło zagrożenie dla moich niektórych, jeszcze suchych, części ubioru. Na szczęście niektórzy kierowcy byli na tyle uprzejmi i omijali przystanek dużym łukiem, inni mieli to gdzieś, ale wybrany przeze mnie punkt znajdował się poza zasięgiem rozprysku o wysokości ponad 1 metra i szerokości dwóch). Z powodu ulewy zdecydowałem się zadzwonić po pomoc do Miriam. Po 20 minutach nadciągnęła i byłem uratowany :>

Esquites.
Wiedzeni głodem pojechaliśmy (po uprzednim spałaszowaniu pizzy i piwka) zjeść los esquites. To ziarna kukurydzy z majonezem (pikantnym, zwykłym, na słodko oraz na słono) oraz stopioną mozarellą, z posypką chile, do tego trochę wody z gotowania kukurydzy, ilość wedle uznania. Moja porcja była bardzo ostra, bo za późno powiedziałem stop, gdy pan nasypywał chile. Cóż, trzeba przecierpieć :) Nie wiem czy przez to, ale bardziej niż esquites smakowały mi elotes.
Tak minął pełny wrażeń czwartek. Opis nie da rady pokazać piękna ruin Teotihuacán, zdjęcia też nie do końca, tu trzeba przyjechać i zobaczyć na własne oczy!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Vins
Vins - 2009-10-12 20:31
No Romku, widze ze Ty wiesz kolo jakiej dziewczyny sie sfotografowac ;)
A samochody swietnie jezdza w Meksyku, przechodnie musza byc wrecz przezadowoleni :)
 
 
noufany
Roman Koziołek
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 86 wpisów86 77 komentarzy77 352 zdjęcia352 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
01.12.2017 - 17.12.2017
 
 
01.09.2009 - 08.11.2009