Rano, po 12, pojechaliśmy kupić las gorditas (małe tortille faszerowane pastą z frijoles). W sklepie była specjalna maszyna przeznaczona do ich wyrobu: ciasto z kukurydzy i wody uformowane w kulkę, faszeruje się frijoles i formuje w owal, po czym kładzie do maszyny i kręci korbką aż masa przesunie się do środka, następnie naciska się pedał, który powoduje, że ciasto zostaje spłaszczone.
Tak uformowaną masę kładzie się na metalowej płycie (podgrzewanej ze spodu) i podgrzewa, po czym dodaje się oleju i smaży, następnie dodaje sosów (zielonego bądź czerwonego), cebuli i białego sera, można także otrzymać w wersji z mięsem. Gordita z oboma sosami posypana serem i cebulą nazywa się gordita con salsa bandera (bandera - flaga). Cena jednej gordity to około 7 pesos. Są bardzo smaczne i sycące.
Po południu udaliśmy się do centrum na jarmark (mercado). Tam nie było może dużo ciekawych rzeczy do kupienia, ale do jedzenia już tak :D zjedliśmy lody, ze 3-4 rodzaje prażonych orzeszków, suszone banany z chili (były także z cynamonem, wanilią i miodem), także kupiłem tradycyjne słodycze pueblańskie (tradicional dulce poblano) - camotes, zrobione z masy ziemniaczanej z dodatkiem różnych smaków.
Później poszliśmy do Zócalo de Puebla, czyli rynek w centrum miasta. Odbywał się tam koncert. Muzyka była naprawdę miła dla ucha i co prawda nie miałem ze sobą kamery, ale udało mi się nagrać na komórce "La Cucaracha" :) Później poszliśmy w kierunku dworca autobusowego (nie istnieje chyba żaden rozkład jazdy autobusów w Puebli, trzeba wiedzieć, gdzie iść i wsiąść, bo komunikacja miejska to różne, konkurujące ze sobą firmy prywatne i nigdy chyba nie stworzono spójnego rozkładu jazdy). Po drodze minęliśmy parę sprzedawców dupereli na auto i do domu z związku ze zbliżającym się świętem niepodległości (laleczki Meksykanek w sukniach i Meksykanów w strojach "cotón" / "gaban" - czyli prostokątny kawałek materiału z dziurą w środku na głowę; krótsze końce są odpowiednio z przodu i z tyłu, papryczki chili w sombrero i z butelką tequili, flagi Meksyku, wiatraczki itp. itd.). Wszystko po 20-25 pesos i ew. więcej, jeśli rozmiar flagi jest większy.
Dotarliśmy w końcu (po 20-tej) na dworzec i pojechaliśmy do Choluli (bilet 6 pesos). Droga nie zajęła więcej niż 20 minut i byliśmy na miejscu. Trochę kropiło z nieba, ale wszystko rekompensował przepiękny widok kościoła na wzgórzu (przykrywającego piramidę z czasów prehiszpańskich), podświetlonego na żółto i niebiesko. Niestety nie mam zdjęcia tego widoku. Belen, której znajomi otworzyli małą restaurację w Choluli, zaprowadziła mnie tam (nie jest łatwo tam dotrzeć, trzeba wiedzieć, jak). Spotkaliśmy tam paru znajomych Belen, i zajęci rozmową, pałaszowaliśmy burritos.
Burritos.
tortille z mąki pszennej, podawane z różnym nadzieniem (cena 25 pesos): kurczak na ostro (pollo a la diabla), mięśnie z nogi wieprzowej w sosie (pierna adobada), chicharrón verde lub roja (skóra wieprzowa z salsa verde lub roja) i inne. Najbardziej smakowała mi pierna adobada, ale wszystkie burritos były pyszne.
Burritos są popularne na północy kraju, i są dużo większe niż te, które jadłem.
Przy okazji poznałem właścicieli lokalu, bardzo mili i weseli ludzie; poopowiadaliśmy sobie dowcipy, wypiliśmy piwko: słowem, spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór.