Rano wstaliśmy skoro świt o 9, zapowiadał się piękny dzień. Widoczność była wspaniała, gdzieniegdzie jeszcze unosiły się opary porannej mgły, zieleń i czyste powietrze były wszędzie. Szybko przygotowaliśmy się do wyjścia, poszliśmy do domu, gdzie odmawiano różaniec, po czym dostaliśmy, tak jak każdy, pęk kwiatów do ręki i udaliśmy się do kościoła, który znajdował się na wzgórzu ok. 15 minut piechotą po krętej drodze. Z daleka nawoływał już nas do przyjścia dźwięk piosenek puszczanych przez megafony zainstalowane na ścianach kościoła (jakość dźwięku pozostawiała wiele do życzenia). Gdy doszliśmy do kościoła, rozejrzałem się po okolicy. Poza miłymi dla oka widokami gór, obok bramy kościoła znajdował się cmentarz (el panteón), a na terenie samego kościoła boisko do gry w koszykówkę - widać w Meksyku kościół to, oprócz mszy, ośrodek kulturalno-sportowy:) Usiedliśmy w kościele, całym udekorowanym kwiatami, flagami meksyku oraz dekoracjami w barwach narodowych. Msza trwała ok. 30 minut z komunią św. (nie było zbierania datków na tacę). Po mszy muzyka z megafonów rozbrzmiała ponownie, cudownie wprost niszcząc ciszę i cykanie świerszczy. Widać tu nikomu to nie przeszkadzało. Potem na grobie zmarłego wszyscy składali kwiaty oraz parę słów modlitwy.
Podczas drogi powrotnej do domostwa minęliśmy parę masarni, gdzie mięso wołowe oraz chyba wszystkie jadalne części wystawione były na działanie Słońca i much. Na śniadanie zjedliśmy tamales z wczoraj, po czym poszliśmy na krótki spacer po okolicy.
Takich widoków dawno nie widziałem! Krajobraz - z tego co mówili Meksykanie - przypominał selwy, bardzo zielony, z różnorodną roślinnością, drzewa, kaktusy, oraz trawa, przepięknie zielone, a ukształtowanie terenu jak z bajki. Trudno to opisać, zdjęcia i nagranie powinno pomóc w wyobrażeniu sobie tego przepięknego górskiego krajobrazu. Na trawie po obu stronach drogi pasły się spokojnie krowy. Temperatura wynosiła ponad 20 stopni, w chmurach szybowały orły, a żar lał się z nieba. Niestety rozkoszowaniu się widokami trzeba było położyć kres oraz wrócić, zebrać się i w drogę.
Boniek i autograf.
Zanim zdążyliśmy się pożegnać, wdałem się w rozmowę z jednym z mieszkańców wioski, który mi opowiedział, że w 1986 roku pracował w stolicy Meksyku w hotelu Presidente, i tam miała okazję nocować nasza reprezentacja piłki nożnej. Silverio, bo tak mu było na imię, pracował tam w barze. Gdy przyszło zamykać, Zbigniew Boniek zapytał (pewnie po angielsku) "czy jeśli dam Panu autograf, to poda nam Pan jeszcze jedno piwo?". Ciekaw jestem, czy Boniek to jeszcze pamięta (jak się zbiorę, to poszukam jakiegoś maila do pana Bońka i wyślę mu wiadomość). Silverio kazał przesłać pozdrowienia dla Bońka.
Droga do Zacatlán.
Po pożegnaniu ze wszystkimi, ruszyliśmy do Zacatlán. Droga wydawała się już dużo bardziej bezpieczna, bez mgły i deszczu, a dziury w drodze też już nie były tak straszne. Było ciepło i przyjemnie, a strasząca w nocy roślinność teraz była bardzo miła dla oka. Krajobrazy widoczne z trasy były niczym z filmu, zatrzymaliśmy się, bym mógł zrobić parę fotek. Nie był to jednak jedyny postój tego popołudnia.
Dzieci.
Znane również jako bachory/szkodniki. One były powodem naszych dodatkowych, choć krótkich postojów. Nagle na drodze pojawia się gromadka bachorów, które machają do Ciebie, byś się zatrzymał, w poprzek drogi rozciągają linę z zawiązaną czerwoną chustą, po czym obłażą samochód i żądają opłaty za pozwolenie na przejazd. W pesos lub cukierkach. Niektóre zadowolą się 1 peso, inne żądają więcej ("ja mam brata, on też chce pieniądze!"). Ubożsi o parę monet ruszyliśmy dalej. Żałowaliśmy, że nie mieliśmy ze sobą cukierków.
Zacatlán de las Manzanas.
To nieduże miasteczko wielkości około 30 tys. mieszkańców i położone na wysokości około 2000m n.p.m. z pięknym widokiem (mirador) na stromą dolinę, którą okala. Jest to zagłębie jabłek (parę tygodni wcześniej był tam festyn jabłek), stąd też prawidłowa nazwa miejscowościZ powodu wysokości mgła jest tu zjawiskiem częstym. Spędziliśmy trochę czasu poszukując pokoju dla Nancy, która ma tu pracować jako psycholog. Cena (poprawka) pokoju za miesiąc waha się w okolicach 500-1000 pesos/m-c, co na warunki meksykańskie nie jest mało. Po jakiejś godzinie poszukiwań i robienia fotek we mgle dojechaliśmy do punktu widokowego (później tu wróciliśmy i zatrzymaliśmy się znowu, ale musiałem się spieszyć z fotkami doliny we mgle, bo ta podniosła się prawie od zera, w minutę zasłaniając cały piękny widok. Podczas poszukiwań lokum zaopatrzyłem się w colę (10 pesos za 1,25l) oraz gumy do żucia (5 pesos za 12 sztuk). Złożyliśmy wizytę także u Yadi, która tu mieszka. Po wypiciu kawy i uraczeniu się lokalnymi słodkimi bułkami (drożdżówka z posypką cukrowa oraz bułka z serem), zebraliśmy się w drogę do Puebli. Jako prezent dostałem od Yadiry kokosa (trochę wcześniej chcieliśmy go rozłupać, ale bez maczety trudno).
Tacos.
Po powrocie do domu poszliśmy kupić coś do zjedzenia (od wyjazdu nie kawki nie zjedliśmy niczego konkretnego). Pojechaliśmy do pobliskiego stoiska z tacos, gdzie na miejscu przygotowywano jedzenie. Kolejka była całkiem duża, więc musieliśmy poczekać z 20 minut, zanim zrealizowali nasze zamówienie: 5 tacos bistec (z wołowiną), 5 tacos combinados (dodatkowo mięso z chorizo - kiełbasy z dodatkiem ostrej papryki) oraz cemita combinada.
Widok na stół.
Całkiem ciekawie wyglądało przyrządzanie jedzenia. W trzech pojemnikach po mojej lewej znajdowały się salsa roja, pietruszka z cebulą oraz guacamole, które pani zrecznie wydłubywała z łupiny łyżeczką, uprzednio rozkrawając dużym, półokrągłym tasakiem wokół pestki. Tym samym nożem było rozdrabniane usmażone już mięso. Szybkimi, sprawnymi ruchami pani kroiła mięso ww. nożem na "desce". Deska to kawał pnia drzewa o grubości ok. 15 cm i średnicy ok. 30cm. Nie wiem ile uderzeń tasakiem przeżyła ta deska, ale na pewno dużo, bo wgłębienie było kształtu tasaka (prawie półsfera o promieniu 10cm - niesamowity widok ;)
Przygotowanie mięsa.
Smażenie mięsa było całkiem proste. Spod lady pan wyciągał cienki stek o dużej powierzchni i wrzucał na ruszt, po chwili obracał na drugę stronę, zazwyczaj palcami, i nakrawał "skurczone" miejsca, by mięso smażyło się równomiernie. Obok steków smażyły się w razie potrzeby chorizos, a także podgrzewały tacos oraz rozkrojone bułki na cemitas. Mięso po usmażeniu lądowało w desce, gdzie szybko stawało się dużą ilością małych kawałków.
Przygotowanie tacos.
Pani, po rozdrobnieniu mięsa, brała w swoje sprawne ręce pokrojoną wcześniej serwetkę, nakładała palcami 2 sztuki tacos (były bardzo małe, o średnicy ok. 10 cm), potem mięso, pietruszkę i cebulę, smarowała wszystko guacamole oraz salsą roja, wszystko zwijała w rożek oraz zawijała w serwetkę i kładła na talerz wraz z limetkami dla smaku. Potem kasowała pieniądze, sprawnymi, brudnymi od jedzenia palcami i zabierała się do przygotowania kolejnego zamówienia, tymi samymi sprawnymi, brudnymi od pieniędzy i jedzenia palcami :) Czasem tylko wycierała ręce z nadmiaru jedzenia w szmatkę. Widać poziom higieny zbyt wysoki nie był, ale jak na razie nic mi nie jest, a jedzonko było dobre, więc nie ma co narzekać.
Całe zamówienie kosztowało 85 pesos (10 tacos i cemita).
Kolacja i do wyrka (po spisaniu chociaż części wydarzeń uprzedniego dnia), rano o 6 jadę na dworzec autobusowy i stamtąd do Teotihuacán.