Czwartek rano upłynął mi na próbach uzupełnienia zaległych wpisów na blogu oraz wrzuceniu zdjęć, jednak nie miałem zbyt dużo czasu, by to zrobić. Po południu pojechaliśmy z Nancy i Miriam na sushi.
Sushi w "Shirushi".
Bar znajdował się w centrum Puebli, gdzie dołączyliśmy do znajomego Miriam. Zamówiliśmy każdy po porcji sushi (cena 60 pesos), które podano po ok. 15-20 minutach. Trochę się zmartwiłem, bo obok kucharz smażył jedzonko przy stole innych klientów, a przy naszym pustka! Nie wiedziałem czemu, ale dowiedziałem się, że tylko pewne potrawy smaży się przy klientach (co oczywiście zostało wykorzystane na moją fotograficzną - i nie tylko - korzyść). Zauważyłem (jestem laikiem jeśli chodzi o sushi i mogę się mylić), że nie podano kawałków imbiru dla złamania smaku, za to był oczywiście sos sojowy. Sushi miało naleciałości meksykańskie, bo większość jako składnik miało chile chipotle i awokado (guacamole), do tego obok sushi podano kawałki chile serrano (może to miało łamać smak?). Oczywiście chile nie mogło się zmarnować :) Do wszystkiego piliśmy piwko (ja piłem Bohemia Obscura - niezbyt mocne, ciemne piwko, podano nam w zmrożonych kuflach, z których parowało; niestety kelner nie potrafił dobrze nalewać i piwo się strasznie pieniło).
Po jedzeniu Miriam zaproponowała mi, że zamówimy dodatkowe potrawy, które kucharz przygotuje przy nas. Nie mogłem odmówić, zdałem się na gust Miriam i zamówiliśmy jeszcze po piwku oraz jedzonko. Przyszedł kucharz i podpalił pod kuchnią (którą była blacha ok 80x80cm). Niedługo później przyniesiono przyprawy, a po chwili składniki naszych potraw (dla Miriam na talerzu znajdowała się ugotowany ryż, jajko, marchewka, brokuły oraz inne warzywa; dla mnie była wołowina, kalafior, brokuły, marchewka, pieczarki oraz cebula). W końcu przyszedł i kucharz i za pomocą dwóch metalowych tacko-łyżek, które polewał olejem, bardzo sprawnie operując segregował, obracał, przesuwał i kroił składniki. Ja za to robiłem fotki. Co mnie zaskoczyło, kucharz zaproponował mi, bym sam spróbował trochę posmażyć. Aparat przejęła Nancy, a ja, otrzymawszy swoją czapkę kucharską, zabrałem się do roboty. Musiałem trochę się schylić, bo okap był zbyt nisko (jakby nie patrzeć, jestem wyższy od przeciętnego Meksykanina), i prawdę mówiąc, trzeba niezłej wprawy, by tymi "łyżkami" sprawnie operować, tym bardziej, że są dość cienkie i giętkie. Po chwili zrezygnowałem i pozwoliłem profesjonaliście zająć się swoją robotą.
Z przyjemnością pałaszowałem jedzonko, popijając zimnym piwkiem - mała odmiana od codziennej dawki kukurydzy i ostrego chile.
Po zjedzeniu uregulowaliśmy rachunek (właściwie zrobił to kolega, który nas zaprosił, nie dał się przekonać, byśmy płacili za siebie - w Meksyku jest tak, że jak ktoś zaprasza, to płaci za wszystko - jest to okazja do rewanżu).
Bull McCabe.
Jako rewanż zaprosiłem wszystkich na polskie piwo do baru Bull McCabe, gdzie chwalono mi, że są piwa ze wszystkich zakątków świata, i na pewno z Polski również. Dołączyć miał niedługo Yair, a także kolega Miriam, ale tylko Yair dał radę (na niego zawsze można liczyć ;). Pod barem zostawiliśmy auto Panu, który zaparkował je, gdy my spokojnie udaliśmy się raczyć piwem.
Rozczarowałem się niestety, bo w ofercie baru, poza narodowymi specjałami (w promocji 2 za 1 - od poniedziałku do czwartku od 13 do 22 - cena 35 pesos), znajdowało się około 30 innych piw, ale żadnego z Polski, ani Czech (wg mnie jedne z najlepszych piw na świecie). Były piwa z USA (Budweiser), piwa belgijskie, z UK i paru innych krajów, ale tylko niemiecki Paulaner zwrócił moją uwagę i mogłem go spokojnie polecić moim gościom jako zamiennik. Zamówiliśmy Paulaner Weissbier oraz Dunkel (oba po 60 pesos) oraz lokalny XX Amber (dos equis Amber) i zaczęliśmy ucztę.
Bar powoli zaczął się zapełniać, w tle leciał rock i muzyka z lat 80-tych (amerykańska), a w telewizji Conan Barbarzyńca (kopę lat!). Niedługo potem dołączył Yair i zamówił Paulaner Dunkel (który wszystkim z nas smakował najbardziej).
W międzyczasie po barze krążył pan z tulipanami oraz "sprzedawca" prądu. Złapaliśmy się za ręce, ja w prawą rękę jeden koniec, Yair drugi w lewą, i zaczęliśmy tańczyć :) Skala natężenia prądu była od 0 do 4, ale szybko się skończyła - dla mnie było to całkiem zabawne, dziewczyny miały dość. Zapłaciliśmy panu chyba ze 20 pesos (co łaska) i kontynuwaliśmy rozmowę, robienie fotek, a po osuszeniu dwóch kufli zapłaciliśmy rachunek i poszliśmy coś zjeść.
Tacos i agua de horchata
Na placu boju zostaliśmy tylko Yair i ja. Pojechaliśmy do znanego mojemu koledze baru (podobno z bardzo smacznym jedzeniem). Po przywitaniu się z obsługą usiedliśmy z menu w ręce i zamówiliśmy jedzonko. Yair wziął tacos, za zamówiłem inną potrawę (nazwę uzupełnię), podobną do tacos, tyle, że obok gorących, kukurydzianych tortilli (pachną zupełnie inaczej niż pszeniczne) była smażona mieszanka mięs wołowego i wieprzowego z cebulą i serem. Jako prezent od firmy dostałem tacos z pysznym smażonym mięskiem wołowym o kolorze czerwonym - chyba od papryczki chile. Do picia wziąłem sobie Coca-colę na trawienie, a Yair zamówił horchatę (meksykański napój z ryżu, wanilii, cukru, cytryny i wody; przepis tu: http://mexicanfood.about.com/od/bebidasdrinks/r/horchata.htm). Jak tylko spróbowałem horchaty, od razu oddałem colę i zamówiłem ten przesmaczny, rewelacyjnie pachnący napój.
Muszę powiedzieć, że dawno się tak nie najadłem :) A cały wieczór przed nami!
Pojechaliśmy do baru karaoke (tego, w którym byliśmy pierwszej nocy po moim przyjeździe), ale okazało się, że był w trakcie zmiany lokalizacji, więc nici ze śpiewania (oczywiście nie mojego!). Pojechaliśmy do Zócalo poszukać innego baru. Auto zostawiliśmy na strzeżonym parkingu (aparcamiento - cena 12,50 pesos za godzinę), gdzie przy wejściu oddaliśmy kluczyki panu z obsługi, który zaparkował auto.
Zanim trafiliśmy do baru, zdążyłem zrobić parę fotek Puebla by night. Wybór padł na El Microbito, prawie w samym centrum. Weszliśmy tam o 21:50, tuż przed zakończeniem promocji 2x1 (jedno piwko 325 ml kosztowało 18 pesos, w promocji 2 piwka kosztowały 30 pesos). Zaczęliśmy się raczyć piwkiem, choć ciężko było na pełny żołądek! Wysłaliśmy wiadomości do Gaby i Nancy, by do nas dołączyły, ale były zbyt zmęczone. My zresztą też, w dodatku z pełnymi żołądkami i bez większej możliwości porozmawiania, bo muzykę (dance) puszczali bardzo głośno w całej knajpie. Jeśli chodzi o obsługę, to brak takiej w Polsce: zamówiliśmy każdy po 2 piwka, które przyniesiono w wiaderku z lodem, a po skończeniu jednej butelki kelner od razu otwierał kolejną.
Drugiego piwka nie dopiliśmy, zapłaciliśmy rachunek (60 pesos za 4 piwka + 10% obowiązkowego napiwku; zaokrągliliśmy do 70) i pojechaliśmy do domu.
Wieczór był ubogi kulturalnie, za to kulinarnie bardzo :)