Dziś rano checkout był do 11, wiec pospaliśmy dluzej. Jak w polskim schronisku zdjeliśmy pościel i prześcieradła i w kostkę. Toaleta poranna: w kranach woda zimna, pod prysznicem na szczescie odpowiednia. Do prysznica zapisy na suchościeralnej tablicy, Max 20 minut na osobę. W ubikacji jedzie odswiezaczami do WC. Ale pokój, choć mały, był przytulny. Okno w stylu japońskim, za nim w stylu współczesnym, a za nim zewnętrzna klatka schodowa, moze ze 2m przestrzeni i klatka schodowa kolejnego budynku. Fajnie, co?
Schodzimy na dół i oddajemy w recepcji w budynku naprzeciwko pościel i zostawiamy nasze bagaże.
Idziemy do marketu po kawę i pierożka z nadzieniem wieprzowym, a drugiego curry z wołowiną. Ogólne wrażenie z china town jest takie, ze na ulicy sa śmieci i spotkaliśmy bezdomnego, śpiącego pod kocem pod jakimś sklepem.
Kierujemy sie w stronę mariny ok 1,5 km na wschód od nas. Tam jest ok 120m wysoka latarnia morska, stary statek pasażerski oraz chyba najwyższy budynek Japonii o wysokosci 275 metrów.
Idąc zahaczamy o wysoka, drewiana bramę do china town, i stadion do baseball. Obok niego jest mały park, gdzie siadamy na ławce, cieszymy sie słońcem i zjadamy śniadanie.
Potem ruszamy dalej i natykamy sie na najstarszy kościół protestancki (reformowany i prezbiterianski) w Japonii. Starsza pani jak zobaczyła, ze sie przyglądamy kościołowi, wyjela ulotki informacyjne po angielsku z gabloty i nam podala: dziękujemy:)
chwile dalej placyk, na ktorym amatorzy malarstwa realizują swoja pasje: jeden z nich pozwala nam zrobić zdjęcie swojego malunku, bardzo zresztą wg nas ładnego.
Kolejne skrzyżowanie i jesteśmy prawie na wybrzeżu. Z daleka juz widac duży prom pasażerski. Idziemy przed siebie, wchodzimy na molo, przy którym sopockie jest pikuś. Po prawej lokalizujemy latarnie morska - przy jej gabarytach nie musi byc nad samym brzegiem - oraz statek pasażerski; po lewej widzimy diabelski młyn i Yokohama landmark Tower, skąd zamierzamy zobaczyć Fuji, a jest na to szansa bo pogoda super. Idziemy w głąb molo: prom to Asuka II i jest ogromny. A nieopodal słyszymy świąteczne piosenki z Europy i lokalizujemy kolejny jarmark bożonarodzeniowy.
Po nasyceniu oczu i karty pamięci cennymi zdjęciami schodzimy z molo i idziemy w kierunku licznych drapaczy chmur. Obok jest lunapark z wieloma atrakcjami dla dzieci. Pamiętam, kiedyś bylem w Sopocie na molo i był taki automat ze szczypcami, mozna bylo kierować w prawo i w przód, potem nacisnac przycisk, a i tak szczypce nic nigdy nie lapały. Tu była cala sala takich automatów, gabloty z figurkami transformersow i kuso ubranych panienek itp. Oczywiście kakofonia dzwiekow. Opuszczamy lunapark i wchodzimy do Landmark Tower.
Tam kupujemy bilet za 1000 jenow od osoby i wchodzimy do windy. Pan z obsługi wciska przycisk (oczywiście jest kolejka do windy) i ruszamy do gory. Winda niestety nie ma przeszklenia, ale jest licznik pięter oraz aktualnej prędkości, który szybko rośnie do 75 m/min, trwa tak przez ok. 5 sekund i zaczyna spadać do 0.
Jazda trwa w sumie z 40 sekund, w windzie cicho, o zmianie wysokości daje snac tylko zmiana ciśnienia w uszach.
Wychodzimy z windy i ogladamy panoramę miasta: czujemy sie, jakbyśmy oglądali makietę. Po zachodniej stronie dostrzegamy Fuji! Nie jest stad zbyt duza ale i tak robi wrażenie. Od północy widać Kawasaki i Tokio, razem z Yokohama zlane w jedna, wielką aglomeracje, ktora ciągnie sie po horyzont.
Po nacieszeniu oczu zjeżdżamy na dół i kierujemy sie do hostelu po bagaże.
Obok Landmark Tower stoi jako muzeum Nippon Maru, sail training ship wielkości Pogorii. Pare fotek, do metra, potem na jedzenie, bo zglodnielismy, bagaże i wsiadamy w JR do Tokio.
Po pol godzinie przesiewamy sie w kolejny pociąg - tym razem ścisk jest duzo większy niż widzieliśmy do tej pory. czyżby norma w Tokio? Wsiadajac tracę równowagę o moja walizkę, próbuje sie nie przewrócić, ale ludzie z tylu napieraja!
Jednak udaje i sie utzymac pion, dalsza podróż upłynęła nam pod znakiem przestawiania walizek z lewa na prawo i odwrotnie, bo drzwi otwierają sie na stacjach raz z lewej, raz z prawej. Po pewnym czasienrobi sie luzniej, niedługo po tym wysiadamy w końcu z pociągu. Wychodzimy i kierujemy sie do hotelu. Ulice tu sa bardzo jasne (stacja Okuba) i pełne ludzi. Hotel jest w bocznej uliczce, w której prawie nic nie ma. Meldujemy sie w hotelu: za każdym razem biorą nasze paszporty i kserują, płacimy po 6000 jenow za noc i idziemy do pokoju.
Tu luksusik: osobno ubikacja i lazienka, korytarzy prowadzący do sporego pokoju z porządnym łóżkiem.
Odpoczywamy do 2030 i idziemy na kolacje.
Tłum zdążył trochę oslabnac, ale szyldy i reklamy wciąż niezlomnie biją sie o nasza uwagę (ciekawe: każdy fryzjer ma przed siedziba kręcący sie wokół własnej osi bialo-czerwono-niebieski słupek-spiralę).
Wchodzimy do kaiten sushi baru i siadamy.
Bierzemy kubek, wrzucamy torebkę z zielona herbata i przystawiamy do jednego z rozstawionych co 50 cm kranikow z gorącą woda. Mamy angielskie menu, ale wybieramy talerzyki głównie z tasmociagu. Średni koszt talerzyki (2 kawałki) to 125 jenow, czyli około 4 zł.
Zamawiamy jeszcze zupy z kraba i z malży, takze po 125.
Po pol godzinie jesteśmy najedzeni i w sumie zjedliśmy 2 talerze zupy i 10 talerzykow sushi, a tu patrzymy, jedna parka, co przyszła 10 minut temu juz wciągnęła prawie 20 talerzykow i chyba jeszcze nie skończyli!
Wstajemy, kelnerka podlicza talerzyki i wystawia rachunek, dziękujemy kucharzowi i obsludze, płacimy za całość 1500 jenow, czyli ok 50 zł i opuszczamy lokal.
Ale bylo dobre!
Robimy spacer, zahaczamy o market i idziemy do pokoju. Tam ogladamy Szalone Tokio Agnieszki Szulim oraz film o shinkansenie (link poniżej, ale chyba nie widać, wiec tez tu: https://youtu.be/nvWyA20uT1w). Czas spać, jutro zwiedzamy co sie da:)