Dziś o 12 mieliśmy jechać do Zacatlán, ale ponieważ Meksykanie nie robią planów, wyjechaliśmy o 1630 (zdążyłem wrzucić parę fotek), zahaczając o centrum handlowe, by coś opłacić i kupić do jedzenia. Celem było zwiedzenie gór w wiosce Tepango, niedaleko Zacatlán, w stanie DF (Distrito Federal), ale po opóźnieniu spodziewałem się co najwyżej zrobić jakąś dobrą fotkę zachodu Słońca. Niestety i to nie wyszło, bo do Zacatlán dojechaliśmy już po zachodzie słońca (droga z Puebli do Zacatlán jest płatna 39 pesos). Ale najlepsze dopiero przed nami...
Droga do Tepango.
Minęliśmy Zacatlán i wjechaliśmy na drogę do Tepango. Zrobiło się już całkiem ciemno, a droga tylko trochę szersza niż dla 2 aut. Pośrodku zniszczonej erozją jezdni żółta linia oddzielająca pasy. Najpierw było widać jeszcze zarys roślinności, póżniej już tylko to, co oświetlały światła naszego samochodu. Po chwili musieliśmy znacznie zwolnić, bo zaczęło kropić, a zewsząd podniosła się mgła. Droga zaczęła być coraz bardziej kręta, a mgła to opadała, to się podnosiła. W dodatku trzeba było omijać dziury nierzadko o średnicy metra, a zagęszczeniu jak w szwajcarskim serze. Jakby tego było mało, co jakiś czas albo pies na środku drogi, który zupełnie nie zwracał uwagi na auto i trzeba było go omijać (klakson też niewiele pomagał), czy też dzieci i dorośli, idący bez żadnych świateł odblaskowych w praktycznie całkowitych ciemnościach.
Po ponad pół godzinie ciężkiej jazdy, która była męcząca przede wszystkim dla kierowcy, ale także i dla pasażerów, minęliśmy głaz, który spadł był sobie z góry jakiś bliżej nieokreślony czas temu. Caly czas mżyło, a opary mgły straszyły nas swoją białością. Może nie było bardzo strasznie, ale na pewno bardzo niekomfortowo. Otuchy dodawaliśmy sobie dość starymi utworami produkcji meksykańskiej z okolic lat 80-tych. Jak się później dowiedziałem, podczas pory deszczowej zdarza się w tych okolicach dużo wypadków samochodowych (dla ścisłości - upadków w przepaść).
Po kolejnych 20 minutach zacząłem zauważać rozrzucone co jakiś czas zabudowania (głównie jakieś małe domki/budki) oraz druty telegraficzne. Nadal duża wilgoć, mżawka, mgła i całkowita ciemność nie licząc świateł samochodu oświetlających gąszcz po lewej i prawej stronie drogi bez rozwidleń (może to i lepiej, bo trudniej się zgubić). Zasięg sieci komórkowej został jakieś pół godziny za nami. Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle jest tu elektryczność, ale mijając którąś chatkę w oczy rzucił mi się niebieski blask telewizora. Nie wiedzieć czemu żadna z mijanych co jakiś czas latarni nie była zapalona.
Co najmniej godzinę jechaliśmy w takich warunkach, poruszając się ostrożnie i ze średnią prędkością nie większą niż 40 km/h z powodu ciągłej potrzeby omijania dziur i pokonywania ostrych zakrętów. Jedyne co wiedziałem, to to, że jedziemy do Tepango, małej wioski w górach...
Na szczęście w końcu zaczęliśmy widzieć więcej zabudowań, minęliśmy jakąś małą osadę, znowu cisza i ciemność, potem znowu mała osada i kolejne odludzie, aż dotarliśmy do tabliczki TEPANGO. Cywilizacja!
Tepango.
Zatrzymaliśmy się po prawej stronie drogi. Po lewej, w domostwie oraz przed nim, było dużo ludzi. Zbliżała się godzina dziewiąta, znowu zaczęło kropić. Po lewej stronie domu, w pomieszczeniu, do którego drzwi były otwarte, oraz na zewnątrz domu, odmawiano różaniec. Głównie kobiety, bo mężczyźni siedzieli dalej, a na drugim krańcu dzieci. Weszliśmy z drugiej strony domu i przywitaliśmy się z mieszkańcami (rodziną Nancy).
Różaniec i tradycja 8 dni.
Powodem odmawiania różańca była niedawna śmierć ojca wujka Nancy.
Ponad każdym wejściem do domu wisiała czarna wstążka. Dane mi było wziąć (przynajmniej częściowy) udział w tradycji obrządku żegnania zmarłego. Tradycją - choć głównie w małych miasteczkach i wsiach, jest obrządek "9 dni". Zmarłego chowa się już następnego dnia po śmierci, natomiast codziennie przez kolejne 9 dni żegna się zmarłego, nosząc krzyż z jego imieniem rano do kościoła, gdzie odbywa się msza w jego intencji, potem na grób/grobowiec, a wieczorem przynosi się do domu, gdzie obok stawia się fotografię zmarłego, obok na stoliku leży ulubione jedzenie/picie (np. kawa, tequila, el tamarindo - pikantny cukierek) oraz El pan de los Muertos (chleb zmarłych, chleb z dodatkiem cynamonu i anyżku, przepis tu: http://www.azcentral.com/ent/dead/articles/dead-food_bread.html). Pokój stroi się w kwiaty (chryzantemy oraz inne), i tam odmawia różaniec. Ale wróćmy do opowieści.
Przed 21 zakończono (jak się później zorientowałem) odmawiać I część różańca, czyli tajemnice radosne. Zrobiło się trochę głośniej, a gospodarze zaczęli roznosić ciepłe napoje (zebrało się mnóstwo znajomych zmarłego oraz rodziny): słodką herbatę waniliową oraz słabą kawę, a także częstować jedzeniem: słodkie bułki oraz tradycyjną meksykańską potrawę, los tamales - opis poniżej. Po przerwie na posiłek, kolejne tajemnice. Najbliżej kobiety i niektórzy mężczyźni, ale panowie głównie trzymali się dalej, po prostu siedząc na krzesłach i w ciszy kontemplując (cokolwiek kontemplowali). Nieco dalej trójka panów grała w karty(!), jeszcze dalej niektóre osoby prowadziły konwersację, a na końcu dzieci rozmawiały i bawiły w chowanego. W ostatniej części różańca - z przerwą na posiłek i napoje, którymi oprócz herbaty i kawy, było rompope - alkohol przygotowany na bazie jajka - taki lżejszy adwokat, oraz czerwone wino domowej roboty - przyszło mi wziąć większy udział, bo znalazłem się w pokoju modlitwy. Trudno się modli po hiszpańsku, nie znając słów (które głównie są dość wiernym tłumaczeniem liturgii polskiej), tak samo trudno po polsku, gdy wszyscy wokoło mówią po hiszpańsku.
Całe spotkanie zakończyło się przed 1, po czym zostaliśmy ulokowani w jednym z domów (te domostwa są całkiem spore, coś jak polskie m6-7). Po krótkiej toalecie położyliśmy się spać. Na zewnątrz cały czas padał deszcz, a do drzwi przez pół nocy dobijał się pudel, któremu (ze zrozumiałych względów) nie chciało się spać na zewnątrz.
Los tamales.
Jest to tradycyjna potrawa meksykańska, której składnikami są mąka kukurydziana faszerowana salsą verde/salsą roja/frijoles negros (czarna fasola) oraz kawałkami wieprzowiny, które owija się w żółte liście kukurydzy bądź zielone liście banana, wszystkie tak przygotowane porcje wkłada się do garnka z wodą i gotuje. Gotowe tamales są (o ile świeże, odgrzewane następnego dnia już są bardziej twarde), bardzo smaczne, no i wyglądają ciekawie.